Aktualności >>> Dzieciaki z peronów >>>

 .: Reportaż wspomnieniowy Elżbiety Mierzyńskiej

Dzieciaki z peronów
(reportaż wspomnieniowy)

Najpierw jest przebudzenie. Myśli o powrocie do źródeł muszą odczekać swoje i dojrzeć jak jabłka w sadzie. Śmieszne porównanie, ale odpowiednie dla tych, którzy znają smaki przydomowych sadów.

W krainie wilka
To jest sen o wilku. Idę długim korytarzem. Pusto, tylko światło wpada wąskimi oknami. Pozornie nic, cicho, lecz naprawdę to jest las. Rośnie za moimi plecami. Coraz go więcej. Szepty też rosną jak cienie w teatrze. Zimno stuka butami niby młotem. Las ciemnieje i wyje - dzieje się to szybko, aż skórę mróz siecze. Wypadam na ulice innego świata i zatrzaskuję drzwi do tamtego, Słyszę pomruk na kontrabasie. Co za reżyser kręcił film o strachu? Strach jest wilkiem. Wilk jest zwykle niewidoczny. Nagły, groźny, piękny, ma mnie na celowniku. Krzyczę, lecz głos siedzi w klatce. Dzień wyrywa mnie ze snu, co za ulgaaa...

Stawiam czajnik na gazie - trrrrszut! - płomyk skoczył. Umc, umc, umc, o, o, o - matko! Czy radio zawsze musi grać taki badziew? Teraz filiżanka, nie, nie ta, dzisiaj tamta, z serduszkami, którą kiedyś dostałam na kolorowe walentynki. Tiu, tiu, tiu... Kawa. Teraz komputer - pyk! Rysiek, brat, nie napisał? A to dziwne, przecież gdy ja szukam filiżanki na kawę, on już słał do mnie maila, bo mój braciszek zawsze był szybszy we wszystkich zadaniach. Piszę mu zatem o swoim śnie, który był wilkiem. Odpowiedź przychodzi natychmiast: "A pamiętasz? Znamy wilki spod Bisztynka! Kuligów się bałaś z ich powodu! Teraz jest lato, wilków od dawna nie ma, pakuj manatki i przybywaj na kawę w ogrodzie."

Bisztynek... Zapomniany... Na skraju Warmii... I nagle cała Polska dowiedziała się, że istnieje z jednego powodu: huragan wyrwał miastu dachy! Ponad trzysta domów do remontu, straty, straty, straty, strach. Czyli ciągle są tam wilki. Strach jest wilkiem. To taka biedna okolica. Cała Polska ogląda ją teraz w programie "Sprawa dla reportera".

Wieczorem 12 lipca 2012 roku reportaż Elżbiety Jaworowicz w TVP pokazuje sytuację rodziny z Biskupca - kraniec Świętej Warmii. Tu nie ma cudów. Dlatego łatwo o reporterskie odkrycie, wystarczy przybyć. Sensacje, emocje, można zrobić zdjęcia na wystawę dla Brukseli, będą tam mieć przykład egzotyki z problematyki społecznej. Tutaj sama prawda. Ona, on, dzieci - kochająca się rodzina, ludzie pracujący, skromni, uczciwi, ale dla nich domem jest jedynie przerobiona na mieszkanie szopa, dokładnie to kurnik z zachowanym jeszcze okienkiem na wejście dla kur. Zimno i ciasno, z miską wody zamiast wanny. Ojcu tej rodziny lokalna władza radzi, aby dla poprawy losu opuścił kraj i zarabiał na Zachodzie, tam więcej płacą. Są kursy, to przysposobią. On nie chce wyjeżdżać, bo nie chce zostawiać rodziny - chce, jak powiedział, przy śniadaniu i kolacji widzieć żonę i dzieci, po to się żenił i po to zakładał rodzinę, a Polska to jego kraj, który mimo wszystko kocha i tutaj chce żyć, jak każdy obywatel ma do tego prawo! Dlaczego ma uciekać? Żyją zatem w swojej ojczyźnie, a ona daje im tak niewiele. Na dachu ich domu, który był kurnikiem, powiewa poszarpana wiatrem flaga polska, bo chcieli kibicować Polsce podczas rozgrywek w mistrzostwach Euro.  

Opinie zaproszonych do studia gości to stwierdzenia, że okolice Biskupca to jedna bieda, którą ubarwiają jedynie kampanie wyborcze, gdy w atmosferze biesiadnej obiecuje się wyborcom przy grillu, piwie i piosence odmianę losu oraz  godne życie. Jeden z komentatorów zarzuca nieprawdę popularnym twierdzeniom liberałów, że "każdy jest kowalem swego losu". Często ciężarem nie do udźwignięcia jest środowisko, takie właśnie jak Biskupiec - czyli brak możliwości i rozwiązań gospodarczych na zapuszczone regiony. Człowiek by chciał zrobić to i tamto, ale nie ma jak...  

W tym samym programie oglądam jeszcze historię o niepełnosprawnej młodej kobiecie z Bisztynka, która ma przy tym siłę i chęć, by pracować. Mieszka na piętrze – udręka. Pokój typu wąska kiszka uniemożliwia poruszanie się na wózku - udręka, niepełnosprawna osoba musi w nim się czołgać. Zamiana mieszkania na inne - udręka, brak możliwości w biednym miasteczku. Młoda kobieta chce nadal pracować i mieć jak każdy człowiek prawo do życia, ale to - udręka. Teraz patrzy na mnie z telewizora i mówi prosto w oczy milionom takim jak ja: "W pracy czuję się potrzebna, ale kiedy wracam do domu i czołgam się - wtedy od razu połowa mnie umiera. I tak każdego dnia."

Czyli ciągle żyją tam wilki. Strach jest wilkiem. Życie jest wilkiem. Marzenie jest wilkiem. To taka biedna okolica. Biskupiec, Bisztynek, z boku Reszel... Pochodzę stamtąd. Z tej jaśnie panującej tam i pożerającej wszystko biedy ulokowanej wśród najpiękniejszych pagórków świata i czerwonych w słońcu kościelnych wież. Z tamtej krainy, w której z takim trudem powstawały obiady, a marzenia o lepszym życiu były awangardą. Czy jako dziecko czułam to tak, jak teraz, gdy śnię o wilku i płaczę przy telewizyjnym reportażu? Czy wtedy jedząc chleb ze smalcem myślałam, że spotyka mnie tam jakaś krzywda od losu? Rysiu, braciszku, jadę do mojego dzieciństwa, chcę zobaczyć moją drogę stamtąd tu...

A Rysiu spokojnie "Oki, oki, wszystko zarosło, na torowisku ciuchci do Reszla tylko krzaczory, wydłubali szyny jak żyły z krwiobiegu, bo się nie opłacało, gamonie jedne! Po ciuchci tylko okopcony na czarno wiadukcik, żal, kurde, żal! Nie ma dnia kolejarza, zauważyłaś, jakie oni teraz marne czapki noszą, sflaczałe takie, bez fasonu!" i śle mi wierszyk o misiu:
Miś ma wszystko, czego trzeba,
Żeby misiem być,
By do łóżka go zabierać,
Żeby o nim śnić.


"Miałaś misia" - dopisał od siebie Ryś, wkleił zdjęcie na dowód i dorzucił jeszcze jeden wierszyk:
Miś pluszowy - popatrzcie sami -
siedzi na mojej półce z książkami.
Mam dużo książek. Książek jest tyle,
że gdy je liczę, ciągle się mylę.
A miś ciekawie zerka przez ramię,
On zna je pewnie wszystkie na pamięć.


Czy teraz dzieciaki czytają tyle książek, ile wtedy my czytaliśmy? Niedawno wyprałam i posadziłam na szafie dwa niepotrzebne komuś  misie. Najpierw walały się na trawniku, potem tonęły w czarnej kałuży. Niech teraz u mnie posiedzą sobie spokojnie.  Gdy byłam mała, plastikową strzykawką robiłam pluszowym misiom zastrzyki, aby się nie rozchorowały... Trzeciego misia wzięłam ze śmietnika. Tak patrzył smutnie, z jednym okiem dyndającym na nitce,  tak bardzo wysłużył się w czyimś dzieciństwie, tak bardzo chciał jeszcze w nim być. Przestał być potrzebny.  Wzięłam niechcianego misia do domu, przyszyłam oko... A może miś to nie tylko rzecz? Kiedyś tak samo ratowała misia olsztyńska aktorka o sercu bez granic i fotografik artysta, który sfotografował misia siedzącego samotnie na krawędzi chodnika. Miś wśród tysiąca butów i na kilkanaście centymetrów od samochodowych kół. Biorę jednego misia na prezent i jadę!

Zanim odfrunęły
Lato. Odwiedzam dworzec kolejowy, który był moim domem. Gapię się na to, co było, a nie jest. Rysiek ma rację, wszystko zarasta. "Lysiet, Trzysiet, Elta!" - słyszałam pod domem zawołanie Leszka od sąsiadów, który w dzieciństwie miał problem z wymową, a my to uwielbialiśmy. Leszek niedawno odszedł, nie ma go już, chorował. Mieszkał tu do końca. Dworzec to był nasz dom i pałac. Bufetowe i kasjerki to nasze ciocie, dyżurny ruch to mistrz ceremonii, poczekalnie to świetlice, perony to bieżnie i miejsca do gry w klasy, park to wszystko, co wymyślimy sobie. Na piętrach - mieszkania kolejarskich rodzin. Szklanki skakały w kredensie, gdy pociągi jechały i nikt prócz nas nie mógł spać w takich domach. Na zdjęciach z tamtego świata: dzieci na stosie kamieni do wyłożenia torów i naprawy peronów, dzieci na murze od rampy, dzieci na ławkach pod oknami ze skrzynkami ozdobionymi znakiem PKP wśród słodkich petunii, dzieci z wiaderkiem i łyżką do budowy zamków w pryzmie piasku do zaprawy murarskiej, dzieci na drezynie, dzieci uczepione do poręczy przy wejściach do wagonów nazywanych "bonanza", a parowozy jak cudowne maszyny o tajemniczych symbolach Ty, Ok, TKt i coś tam, coś tam z liczbami, dzieci w oknach nastawni, dzieci przy kinie objazdowym w wagonie oklejonym filmowym afiszami, dzieci na peronie - to norma, dzieci na dworcowych schodach z misiem na kolanach! Dzieci szczęśliwe, bez śladu jakiegokolwiek podejrzenia, że mają gorzej czy trudniej niż inni. Przerzucam te zdjęcia w rękach i ręce drżą, nie ma co. Zachciało mi się zrobić sobie fotki dokładnie w tych samych miejscach, co kiedyś. Kiedy było to kiedyś?

Nie ma wagonów "bonanza". No i naprawdę nie ma ciuchci do Reszla, sunącej w tunelu tęczowych łubinów. Nie ma kina objazdowego z głośnikami, z których płynął głos Szczepanika - te piosenki mama znała na pamięć. Jest dworzec w liszajach zaniedbań, zamknięty, zakratowany, głuchy, pokruszony, opuszczony. Krzaki podchodzą pod mur jak noże do gardła. Na górze światełko w oknie. Ktoś mieszka. Zgodził się, abym zobaczyła swoje pokoje dzieciństwa. Te same schody z drewnianą balustradą i wyjście na dach, gdzie tato ciągle majstrował przy antenie telewizyjnej, bo obraz śnieżył i skakał. Tylko tyle. Z okien od strony torów widać linię lasu, w którym kiedyś stała tablica "Uwaga wilki". Z okien od strony nieistniejącej już poczty mam zalany asfaltem plac, a dawniej był to plac równo wyłożony kamieniami błyszczącymi w deszczu - pamięta on każdy większy zarobek mieszkańców wsi, którzy wtedy opróżniali z beczek piwa dworcowy bufet i na placu wygarniali racje, argumentując je pięściami, pamięta też zawołania mężczyzny w swetrze z łatami na łokciach, opróżniającym domy z rzeczy niepotrzebnych jednym okrzykiem "Szmaty, butelki, makulatura!", pamięta również dziecięce wrzaski, gdy bawiliśmy się "w berka". Oto Sątopy - Samulewo. Sątopy w nazwie od Santopa, pierwszego ważnego w założeniu wsi, ale skąd i po co Samulewo, które pojawiło się po wojnie? Dzieciaki z peronów czasem próbowały zgadnąć. Może wzięło się to z rymowanki "wroniewo na lewo", bo w parku po lewej stronie dworca było państwo wron.

Bardzo ważni byli podróżni. Byli dla nas oknem na świat, takim tamtejszym internetem. Klik i już wiemy więcej. Nie baliśmy się pytać: "A skąd pan jest, a jak tam jest, a gdzie pan jedzie, a co będzie tam pan robił, a dlaczego?"... Czasem podglądaliśmy żołnierza na przepustce, który wycinał w drewnianej boazerii imię dziewczyny.    Kolejarskie dzieci - o tym można napisać książkę. We wnękach z kwiatami - bo dworzec był nimi oklejony jak kotylionami - urządzaliśmy teatr, ale też budowaliśmy ołtarze, by przy nich naśladować procesje kościelne, bo takie ładne zawsze były. Codziennym rytuałem była jazda na przetoki - pociąg wiózł nas - hen! - w pole na rozjazdy, potem słał sygnał "do panów z białej nastawni" i wracał. Konduktorzy w tym czasie posilali się na ławce u dyżurnego i udawali, że nas nie widzą.

Kolejarskie dzieci - o tym naprawdę można napisać książkę. Pamiętam, że bałam się wchodzić do dworcowej piwnicy. Zawsze czułam czyjąś obecność za plecami i miałam wrażenie, że drzwi za mną chcą się zatrzasnąć.

Dzieciaki z peronów odfruwały stąd nagle jak ptaki przed zimą. Przychodził taki dzień i już ich nie było. Rysiek, który pisał do Mikołaja, aby przyniósł mu pod choinkę adapter "Bambino", znikał w zespołach rockowych i wreszcie został dobrym organistą liturgicznym, należy więc do nielicznych w tym zawodzie. Krzysiek, którego zawsze fantazja ponosiła - spalił w piecu siostrze globus, lepił z plasteliny figurki rycerzy - a potem wyjechał szaleć w kuchniach kandyjskich restauratorów. Zezowata Niunia, kościelny sopran z szopą włosów jak Einstein, wybyła stąd, by zostać reporterką. Celinka, najpiękniejsza w okolicy, z ustami jak Bardotka - żadna z dziewcząt takich nie miała, choćby nie wiem, jak je wydęła - wcześnie wyszła za mąż, spakowała walizki dla męża i wielkiego miasta. Władzio, zawsze cichy i skupiony, wyprawił się do seminarium duchownego. Stasiu, który niemalże ucho w radio wsadzał, gdy szła transmisja z meczu piłki nożnej, no to co z tym Stasiem, nie wiem. Tolek, najlepszy z matmy, wyjechał na studia techniczne do Leningradu. Maniek i ferajna stworzyli grupę dojeżdżających do technikum kolejowego w Olsztynie, zawód po rodzicach. Lusia, Lusia, do serca przyłóż, taka słodka, kiedy bawiliśmy się w sklep, robiła pieniądze z liści drzew..., Lusia chyba tu została... Ale Małgośka z rodzeństwem wyjechali na Śląsk, bo tam rodzice znaleźli lepszą pracę i otrzymali ładne mieszkanie - dzieciaki z peronów popłakały się na pożegnanie.

Stoję na peronie słabszym od trawy, bo ta pokonała przecież i żwir, i betonowe krawędzie peronów malowane na biało, i szczeliny w kamiennych schodach. Dotykam ręką pordzewiałych kłódek na dyżurce, robię zdjęcie schodom do domu, głaszczę korę starej lipy na pocieszenie w jej samotności i idę drogą w dół do "Biskupiej Woli". Pani spod sklepu patrzy na mnie z rodzajem politowania: "Już robili tu reportaże, nic nie pomoże, proszę pani, wszystko na stracenie, tego dworca nikt nikomu nie da, by coś w nim zrobić, dzieci chciały mieć tu świetlice, ale nic z tego, to musi runąć, z ruiny coś podnieść jest zbyt kosztowne, tego teraz nikt już za darmo nie weźmie, taka to kolej rzeczy i dziadostwo".

Ludzie w dołku
W dolinie odradziło się niegdyś wysuszone jezioro Sajno. Pamiętam pola, a teraz tu obszar chroniony ze względu na ostoję ptaków. Bajka zawitała, tyle nowego piękna, dech zapiera! Tylko dlaczego w krajobraz wcinają się nowoczesne wiatraki? Co tutaj robią te scyzoryki na niebie, gdy chronione ptaki odbudowują swoje miejsce w przyrodzie?

Szukam dworku, zwanego kiedyś pałacykiem, a znajduję miejsce jak z filmu grozy. Krzaki, mokradła, pokruszone schody i ginące ślady alejek. Upada druga po pałacu w Smolajnach dawna rezydencja letnia biskupów warmińskich. Widzę, że budynku nie uratował ani konserwator zabytków, ani lokalna władza, ani prywatny właściciel, który zapewne nabył posiadłość w innym celu niż tylko przytwierdzenie do okna tabliczki z napisem "Wstęp wzbroniony", ani fakt powstania dokumentu o dumnej nazwie "Plan odnowy miejscowości Sątopy - Samulewo na lata 2010-2020" - załącznik do Uchwały nr XXXI/170/10 Rady Miejskiej w Bisztynku z 27 lipca 2010 roku. Oj, zanotowałam to sobie dokładnie.

  Z czasów dzieciństwa pamiętam, że o pałacyku mówiono "biskupi pałacyk", a od babci wiem, że to miejsce określano jako "Biskupia Wola" lub "Biskupia Wieś". Były tam jeszcze ślady życia "na bogato". Pamiętam stawy, po których pływały łabędzie, obok były zagrodzone części ogrodowe z sarnami, spacerowały tam pawie. Pamiętam ukwiecone tarasy ogrodowe i skarpy w stronę wtedy osuszonego jeziora, na których pachniały fiołki. Jedliśmy tam zwykły chleb ze smalcem, a czuliśmy się jak w niebie. To było nasze fiołkowe śniadanie. Park wydawał się raczej mroczny, zwłaszcza że były w nim porosłe mchem groby. Być może von Kurowskich, o których wspominają kroniki historyczne? Nieodparcie mieliśmy wrażenie, że to nie tylko wiatr szeleści i wzdycha wśród drzew.

Pamiętam, że rozwijały się tu tradycje myśliwskie, a w "pałacyku" spotykali się myśliwi przy stole. Jeden z tych panów lubił jeździć po wsi piękną bryczką jak prawdziwy pan. Konie były przepiękne, smukłe i lśniące, inne niż te na wsi u rolników. Tutaj przy pałacyku wszystko było inne. To był salon.

Wcześniej w dolinie mieszkali dziwni ludzie. Mówiono nam, że wychował się tu aktor z filmów grozy. Wcześniej, sławny biskup leczył tu podagrę. Nie wiedzieliśmy, jakich filmów grozy i nie wiedzieliśmy, co to jest podagra.

Dziwny człowiek to niemiecki aktor Paul Wegener (1874-1948), twórca ekspresjonizmu w kinie europejskim tamtych czasów, jego szczególną pasją były filmy z pogranicza grozy i horroru. Kiedy przypadkowo wpadłam na ten trop, zaczęłam węszyć we wszytkowiedzącej sieci internetowej, szukając faktów. Dzieciństwo miał raczej samotne - matka zmarła, gdy miał trzy lata, ojciec nie poświęcał mu zbyt wiele uwagi i właściwie widywał go głównie tylko przy stole. Paul, od kiedy nauczył się czytać, wręcz tonął w literaturze. Studiował na uniwersytetach we Freiburgu i Lipsku, w teatrze zadebiutował w 1895 roku. Jako wykształcony aktor pracował w berlińskim teatrze aż do śmierci w 1948 roku. Grał psychologicznie skomplikowane postacie w tragediach Szekspira, Gogola i Tołstoja. Ceniono go za grę w filmach "Golem", "Życie Buddy", "Tkacze", "Student z Pragi". Według niektórych biografów miał aż pięć żon - piękne kobiety, aktorki filmowe i teatralne, śpiewaczka operowa. Przez rok był w Ameryce, by zgrać w filmie "The Devil". Najbardziej interesowały go filmy fantasy. Mówi się, że należy do czołowych twórców tego gatunku w Europie, a pochodził stąd? Radził sobie w kinie niemym i dźwiękowym, grał w produkcjach rozrywkowych takich jak "Człowiek chce do Niemiec", natomiast przez zamieszkanie w Berlinie brał udział w filmach nazistowskiej propagandy...

"No i widzisz, co z człowiekiem w życiu się dzieje" - wiem, tak powie Rysiek, mój brat.

W zachodnich archiwaliach zachował się list, w którym student prawa Paul Wegener przepraszał ojca, że musi go rozczarować, że wcześniej nie był pewien, ale teraz już wie na pewno, że jego powołaniem jest scena.

"No i widzisz, co z człowiekiem w życiu się dzieje" - wiem, powtórzy to Rysiek, mój brat.

Pałacyk to nie tylko ślad po charakterystycznym aktorze. Znacznie wcześniej, gdzieś w połowie XVII wieku Sątopy upodobał sobie biskup warmiński, późniejszy prymas Polski  Wacław Leszczyński. Źle znosił mieszkanie w zimnym zamku w Lidzbarku Warmińskim i szukał milszego lokum do pracy, a także dla zdrowia  i odpoczynku. Dobre miejsce znalazł w Sątopach.  Na wzór pałaców francuskich zbudował modrzewiowy dwór.  Otoczył go ogrodem oraz parkiem, ale prace wykończeniowe w roku 1656 przerwała wojna polsko-szwedzka i sam biskup musiał szukać schronienia w Królewcu. Jan Stefan Wydźga - następca Leszczyńskiego - dokończył prace tak, że wszyscy  biskupi chętnie tu przebywali. Najbardziej pałacyk w Sątopach polubili biskupi Michał Radziejowski i Krzysztof Szembek. Powstały  liczne spichlerze, a obok rezydencji biskupów założono stadninę koni - w 1656 roku było w niej 136 koni.  Na początku XVIII wieku znaczenie Sątop wzrosło dzięki przeniesieniu tu siedziby władz komornictwa reszelskiego, a w drugiej połowie XIX wieku ponowne ożywienie dała linia kolejowa, przy której stanął dworzec jak pałac. Mój pałac!

W XIX wieku w miejscu biskupiej rezydencji stanął ładny dworek murowany - ten, w którym teraz starszy zapomniana historia. Na "Biskupią Wieś" z owym pałacykiem mówi się współcześnie brutalnie "Dołek". Nazwa wrosła w miejscowe określenia w latach 70., gdy wraz z rozkwitem potęgi pegeerów lawinowo przybywali nowi mieszkańcy - kombinat rolny dawał pracę i mieszkania całym rodzinom. Bez sentymentu nazywano rzeczy takimi, jakimi są. Pałacyk  wraz z sąsiadującymi domami, znajduje się w dolinie, a więc inaczej w "dołku".  Nikt nie upowszechniał historii związanych z tym adresem i pewnie jej nie znał. Tam po prostu stał dziwny dom, w którym był nawet basen - a więc luksus! - i tyle. Dziwny świat, dziwni ludzie, dziwne rzędy pobłoconych butów przed wejściem do domu w blokowiskach, niby lepiej miało być. Smród ciężkiego potu.

Odchodzę stąd ze smutkiem, przybita tak, jakbym dźwigała na plecach kamienie.

Niebo ma przechlapane
Idę skrótami do centrum wsi. Tymi łąkami, wśród których kiedyś śpiewając rozkładałam ramiona jak przed publicznością w amfiteatrze Opole, bo to wydawało mi się szczytem artystycznego sukcesu. Nikt nie mógł mnie wtedy zgasić, ani się ze mnie śmiać, bo nikogo oprócz łąkowych kwiatów przy mnie nie było. Ileż to śmiałych życzeń człowiek w sercu ściskał. Nie mówił głośno, bo wstyd, ale serce nimi karmił, że aż w uszach dudniło echo mocnym tętnem. Jedne sandałki na całe lato, dwie sukienki z kretonu, koszula w kratkę wyżebrana od ojca, by mieć coś do spodni, grzywka rozjaśniona wodą utlenioną. Potem pierwsza praca na wakacjach - ręce poranione od rwania lnu i pierwszy swobodny zakup hippisowskiej spódnicy oraz bransoletek i koralików z plastiku. Radość taka, że człowiek tańczył.

"Dzieciaku, to tyle pracowałaś, aby kupić takie coś?!" - mama nie mogła się temu nadziwić. Takie coś? To było wszystko!

Każdy tu miał marzenia. W szufladach moich uszu drzemała muzyka. Czasem grzała, częściej doskwierała. Bywała niecierpliwa i zbuntowana. Czasami kołysałam w sobie piosenkę jak cudowne dziecko, żeby nie płakało, bo płacz to choroba. Wszystkie dziewczyny o czymś marzyły. Były pyskate wobec piekła i śliczne dla nieba, ale często też niepotrzebne nikomu tak bardzo, że aż ręce trzepotały w gorączce. Wtedy takie dziewczyny stawały w progu, krzycząc jak głodny ptak z niezrozumiałym dla otoczenia wyjaśnieniem, że tak muszą, choćby nie wiem co, muszą. Nie chcą być drzewem, które ktoś zetnie.

"A daj se spokoj z tymi smutami, kogo to dzisiaj obchodzi, gdy wszyscy piszą o bzdurach na fejsie. Taki teraz świat! Pyk, zdjęcie pod piramidą. Pyk, zdjęcie spod żagli. Pyk, chłopak z nową dziewczyną. Pyk, to ja z inną fryzurą. Fejs i bajer, czysta puuuustkaaa w pazłotku!" - prawie krzyczy dla ostudzenia mnie brat Ryś. Jak zwykle ma rację.

Kolega z pracy też wierci uszy racjami: "Czy myślisz, że oni wiedzą o naszym istnieniu, że kogoś obchodzisz ty, ja? Z łaski otrzymaliśmy jedynie służbowy czajnik, żeby ugotować wodę na herbatę. Czy oni wiedzą, że przez pół miesiąca człowiek mimo wypłaty je tylko chleb z pasztetem? Czy oni widzą, że nie ma gdzie spieprzyć? Jesień na karku, zaraz zima - nie wróżę sobie dobrze..." A więc żyjemy w przechowalni biedy, grzejąc się jedynie wspomnieniami o domu z zapachem jabłek z sadu.

Brat Rysiek wierzy w Boga, kolega z pracy nie uznaje Boga, znajomy poeta wątpi w jedno i drugie. Niebo musi mieć przechlapane odbierając tak wiele sprzecznych sygnałów o sobie. Modlitwy i zaprzeczenia na sto sposobów, a życie jedno.

Jestem w środku wsi Sątopy, w cieniu gotyckiego kościoła. Nieopodal jest grób księdza męczennika Franza Ludwiga. Zginął 30 stycznia 1945 roku. Wspomnienia o jego ostatnich dniach życia opublikowała w gazecie "Roesseler Heimatbote" Dorothea Fechner. Zgodnie z jej relacją 29 stycznia 1945 roku do Sątop wkroczyły wojska radzieckie. Oddział żołnierzy wtargnął do kościoła parafialnego, gdzie przy głównym ołtarzu modlił się ksiądz Ludwig. Rosjanie nakazali kobietom i dzieciom zgromadzonym w świątyni udać się do domów i tam pozostawać. Ksiądz Ludwig poszedł na plebanię, na której już pozostali żołnierze głośno ucztowali przy wódce. Do kościoła wprowadzono konie. Proboszcz czuł, że chcą go zabić. Oni jednak nie zrobili tego od razu. Przybyli w tym celu raz jeszcze na drugi dzień, gdy ksiądz był w swojej kancelarii. Ostatnie słowa księdza brzmiały: "Idą po mnie". W tej kancelarii został zastrzelony. Potem Rosjanie splądrowali kościół. Obraz świętego Jodoka pocięli, figurę Chrystusa na krzyżu przestrzelili i do dziś mogę oglądać otwory po ich kulach. Organy zdewastowano tak, że po podłodze walały się piszczałki. Organy odrestaurowano w latach 60., bo Sątopy zawsze musiały mieć piękną oprawę organową i żywy śpiew. Wieś miała szczęście do dobrych organistów. Słyszę tę grę. Uderzenie akordami aż do nieba.

Rysiek organista tłumaczy w przerwie na herbatę: "Dziś miałem fajne zajęcie. Grzebałem  w moich starych gwizdko-dudach. W niedzielę mikstura blokowała. Były momenty, kiedy klawisz D, mimo że odskoczył, to ciągle grał... Miałem nerwówkę. Wilgotność skacze. Nie wiem, czy nie mam za dużego ciśnienia w miechu... Czyli miech może wędrować za wysoko. Muszę to dziś przepatrzyć... Zobaczę też, czy sprężyna w D jest w swoim miejscu. Miałem kiedyś przypadek, że wyskoczyła z rowka. Wtedy ten klawisz grał mimo odbicia nieustannie, teraz ta blokada jest przerywana... To zastanawiające. Ogólną przyczyną mogą być powyrabiane elementy mechaniczne - suwaki, popychacze, napinacze... A to ciekawe, hmm."

Dzieciaki z peronów są zahartowane i romantyczne. Patrzę na zdjęcia z dzieciństwa - tyle tam źródeł dzisiejszej siły! Tak bardzo lubię tę małą dziewczynkę w okularkach na nosie i z nogami jak patyczki. Siedzi wśród kumpli z kolejarskich domów na stosie kamieni. Bała się jedynie wilka w lesie. Moje ulubione zdjęcie - siedzą dzieciaki na schodach dworca omiecionego dymem brzuchatego parowozu Ty42-1, z misiem na kolanach.

Wczoraj kupiłam kolejny kalendarz z pociągami z tamtych lat, sunącymi w pięknym krajobrazie. Pewnego dnia odjechaliśmy nimi w różne strony.

Na portalu internetowym Bisztynek24.pl czytam serwisy codziennych informacji o okolicy. Informacja z 25 września: "Dożynkowy wieniec sołectwa Grzęda reprezentował naszą gminę podczas Dożynek Wojewódzkich w Olsztynku w dniu 23 września 2012 r. Otrzymał tam nagrodę specjalną. Wieniec z Grzędy przedstawia świętego Izydora zwanego Oraczem, patrona rolników, w dowcipnej formie - chłopa z kosą na rowerze." Dobre.

Szukam filiżanki na kawę. Stawiam czajnik na gazie - trrrrszut! - płomyk skoczył. Wyprasowana i dobrze nastrojona włączam komputer, by czytać w nim gazety. Jako dziewczynka wycinałam ludzi z papierowej gazety, by w teatrze zrobionym z kartonu ożyli do swoich ról i byli kimś więcej niż figurką w ręce reżysera.

Elżbieta Mierzyńska, elamierzynska@o2.pl, www.andymian.pl - 21.11.2012 r.

Copyright: www.bisztynek24.pl 2012