Bisztynek pożegnał jednego ze swoich najstarszych mieszkańców. W piątek 4 marca w wieku 94 lat zmarł Jan Kasinowicz, oficer Wojska Polskiego, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, członek Związku Kombatantów Rzeczpospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych, a dla mnie po prostu sąsiad.
| Jan Kasinowicz był moim sąsiadem od początku lat 90. Zawsze wesoły, pogodny i dowcipny. Kawałami sypał jak z rękawa. Tak się złożyło, że mniej więcej w jednym czasie mianowano nas na pierwsze stopnie oficerskie. Odtąd przy każdym spotkaniu zwracałem się do niego "panie poruczniku", salutując przy tym w postawie zasadniczej.
On odwzajemniał to powitanie z udawaną powagą. Tyle, że On został podporucznikiem Wojska Polskiego za udział w II wojnie światowej, w tym w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku, a ja po prostu skończyłem policyjną szkołę oficerską. Tak więc nasze oficerskie szlify nigdy nie mogły być porównywalne.
Od czasu do czasu usiłowałem dowiedzieć się więcej o jego szlaku bojowym. Nie chciał opowiadać, kwitując to krótkim stwierdzeniem: "Wie pan? Jak wstąpiłem do wojska, to Hitler się mnie przestraszył i wojna się skończyła". Na tym żarcie rozmowy o historii się kończyły.
Pan Jan pochodził z Wileńszczyzny. Jego miejsce urodzenia to miejscowość Giejłasze w gminie Rzesza (obecnie na Litwie). Z tej Rzeszy też często żartował. Mówił z kresowym zaśpiewem i wypowiadał to charakterystyczne "ł". |
Po drugiej wojnie osiadł w
Bisztynku, gdzie był
jednym z pierwszych powojennych osadników i zaczął pracę w Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska".
Znacznie później, gdy go poznałem, zajmował się już prywatnym biznesem. Wytwarzał szyldy. Po przemianach ustrojowych masowo domalowywał korony orłom na państwowych godłach. Godło z taką koroną do dziś zawieszone jest na budynku Posterunku Policji w Bisztynku.
W każdą środę wędrował z teczką wypełnioną dokumentami do Urzędu Miejskiego, bo miał dyżur w pomieszczeniu udostępnionym związkowi kombatantów. Robił tak dopóki zdrowie pozwalało.
Gdy owdowiał po raz drugi, a potem ożenił się po raz trzeci, podszedł któregoś dnia do płotu dzielącego nasze ogródki. Widziałem po jego minie, że wykombinował jakiś żart.
Panie Andrzeju. Ile lat jest pan żonaty? zapytał.
Odpowiedziałem, że 15.
A ja dopiero pół roku mówił z żartobliwą dumą.
Takie to były te nasze sąsiedzkie spotkania "podejdź do płota". Czasem pokazywał pamiątki. W jego rodzinnym albumie ujrzałem kiedyś fotografię mężczyzny w niemieckim mundurze. Wyjaśnił, że to brat jego pierwszej żony, którą poznał już w Bisztynku. Była Warmiaczką.
Dziwiłem się, że po wojennych doświadczeniach nie miał uprzedzeń do "Niemców". Odpowiadał zdziwieniem na moje zdziwienie.
Jedną z jego osobistych pamiątek było odręczne "zaświadczenie" z okresu stanu wojennego. Jeden z ówczesnych milicjantów wydał mu wtedy "zgodę" na wyrób samogonu. Oczywiście nieformalną, choć pisemną. I pan Jan na podstawie tej zgody od czasu do czasu wyborny samogon wytwarzał. Nasze spotkania odbywały się więc przy kieliszku "dla zdrowotności".
Widywałem go codziennie, gdy wykonywał swoją spacerową trasę. Z domu na stadion w Bisztynku. Później chodził coraz rzadziej. Wreszcie przestał i zgasł 4 marca 2016 r.
Wczoraj, w czwartek 10 marca, został pożegnany w asyście warty honorowej z 20 Bartoszyckiej Brygady Zmechanizowanej, Towarzyszy Broni, pocztu sztandarowego związku kombatantów, rodziny i mieszkańców naszego miasteczka. Spoczął na cmentarzu w Bisztynku.
Szkoda, że nie dowiedziałem się więcej o jego historii. A może będzie jeszcze kiedyś okazja do rozmów? Nie wiem tylko, czy tam, w zaświatach, pozwalają raczyć się kresowym samogonem.
Do zobaczenia, panie Poruczniku!
Andrzej Grabowski - 11.03.2016 r.
Materiał znajdziesz także na portalu:
|