Goście z Niemiec odwiedzają Bisztynek stosunkowo często. Było tak też w lipcu 1992 roku, kiedy do domu państwa Polisiakiewiczów i Adamusów weszli turyści z Niemiec. Pani Hania akurat przygotowywała obiad. Goście bywali w tym domu wielokrotnie. U swej babci, w czasie wakacji w latach przed II wojną światową.
Odwiedziny Bisztynka w lipcu 1992 roku pozostawiły nie tylko miłe wspomnienia po wizycie ale także teksty napisane już po powrocie gości do Niemiec i wysłane do ówczesnych gospodarzy, czyli państwa Polisiakiewiczów.
Oba listy, pisane na maszynie, udostępniła nam pani Hanna Adamus. Pierwszy z nich to opis Bisztynka z roku 1992 i sposobu w jaki goście z Niemiec zostali przyjęci przez polską rodzinę w niegdyś ich rodzinnym domu.
Drugi list to wspomnienia z okresu przed II wojną światową. Wspomnienia kilkuletnich wówczas chłopców, którzy spędzali wakacje w domu swej babci w ówczesnym Bisztynku. Wspomnienia te, bardzo osobiste a nawet odkrywające niezbyt chwalebne poczynania członków najbliższej rodziny, wprawiły nas w refleksyjny nastrój. Okazało się bowiem, że codzienne życie kilkuletnich łobuziaków prawie się nie zmieniło. Postępowanie wielu dorosłych też jest takie samo jak prawie przed stu laty. Zapraszamy do lektury listów.
BischofsteinPodróż autem z Olsztyna do Bisztynka odbyła się po stosunkowo dobrych drogach i bez dodatkowych trudności. Czego mogliśmy się spodziewać? Dawniej było to schludne małe miasteczko. Dziś - wydaje mi się - lepiej mówić o zaniedbanej wsi.
Ulice i domy robią złe wrażenie. Na ulicach i schodach domów przesiadują ludzie, którzy w tym czasie powinni być w pracy i nachalnie przypatrują się obcym, tak, że postanowiliśmy nie zatrymywac się przy nich.
Słabo pamiętałem jak spod Bramy i Rynku dojechać do domu moich dziadków. Nie pamiętałem gdzie dokładnie jest położony. Już byliśmy na końcu miasta, czy raczej tej "wiochy". (Autor użył zwrotu "richtiger Dorf im negativen Sinne", co oznacza "prawdziwa wieś w negatywnym sensie".) Postanowiliśmy jeszcze raz poszukać i objechać miasteczko. Trzy razy w wysokiej, letniej temperaturze jeździliśmy przez miasto i nie mogliśmy znaleźć domu. Postanowiliśmy wreszcie, że "to już ostatni raz", a w myślach modliłem się, żeby udało się nam odszukać ten dom.
Przyszedł wreszcie czas, gdy opadły nam łuski z oczu. Zatrzymaliśmy się a gdy sie obejrzałem zobaczyłem, że stoimy właśnie przy tym domu. Stanęliśmy naprzeciwko domu naszych Dziadków.
Został on trochę przebudowany. W "najlepszym pokoju", salonie naszej babci urządzony został sklep do którego wprost z ulicy prowadzą schodki i drzwi, kórych kiedyś nie było. Salon jest teraz sklepem z artykułami życia codziennego jak pasta do zębów, kometyki, czy koszulki.
Mieliśmy wrażenie, że mieszkańcy miasteczka są nieprzyjaźni i tacy odpychający. Zebraliśmy się jednak na odwagę, bo chcieliśmy zobaczyć wnętrze. Okazało się, że nasze wrażenie było całkowicie błędne.
Ludzie są uprzejmi, trochę nieśmiali, ale uroczy. Nasza rozmowa była miła i urocza, ale toczyła się łamanym niemieckim. W pewnym momencie posłano gdzieś jedno z dzieci i po chwili przyszła pani, która mówiła po niemiecku. Mówiła po niemiecku z takim entuzjazmem, że trudno było nam dojść do słowa. (W charakterze tłumaczki wystąpiła wówczas ś. p. pani Kowalewska - przyp. red.)
Gospodyni natychmiast "powiększyła" przygotowywany w normalnej ilości obiad. Obrała więcej ziemniaków. Gospodarz pokazywał nam wszystkie pomieszczenia domu i cierpliwie odpowiadał na nasze, liczne pytania. Dwoje bardzo sympatycznych dzieci słuchały naszych rozmów z otwartymi ustami.
W domu naszych Dziadków mieszka teraz trzypokoleniowa rodzina. Dziadkowie, rodzice i dzieci - dziewczynka i chłopczyk. Ich ojciec jest nauczycielem wychowania fizycznego (dosł. nauczyciel sportu - Sportlehrer) Dziadkowie przybyli tu z Lublina i Warszawy i zainwestowali znaczne kwoty, aby nabyć tę nieruchomość oraz ja odrestaurować. Przed nimi mieszkała tu inna polska rodzina.
Fotografowaliśmy wszystko i filmowaliśmy. Nie byliśmy jednak pewni zupełnie nowego sprzętu fotograficznego i dlatego, dla bezpieczeństwa, wykonywaliśmy też zdjęcia aparatem Polaroid. Mieszkańcy domu z godziny na godzinę stawali się coraz sympatyczniejsi. Cały budynek, poszczególne pokoje i pomieszczenia robiły bardzo dobre wrażenie, były czyste i dobrze utrzymane. W dosłownym tego słowa znaczeniu można było jeść z podłogi. (Man kann im wahrsten Sinne des Wortes vom Fussboden essen.)W dawnej spiżarni jest teraz urządzona bardzo schludna łazienka. Pokoje na drugim piętrze (nad parterem) są zajęte przez dzieci i wyglądają tak samo jak za czasów niemieckich.
Bardzo uprzejme zachowanie gospodarzy pozostawiło w nas niezatarte, najlepsze wrażenie. Cieszymy się z poznania tych ludzi. Cieszymy się z naszych dziecięcych wspomnień, które dzięki nim mogły odżyć.
Dom Wichertów ma dobudowane skrzydło i służy dziś jako przedszkole. Nie mogliśmy wejść do środka tego budynk z uwagi na wakacyjny okres. Sprawia on jednak dobre wrażenie. Pomalowany jest na kolor żółtej ochry (Ockergelb). Odwiedziliśmy Kamień Diabelski - symbol Bisztynka. Jest na miejscu jak od zawsze.
Przez ogród domu rodziny Krause (dziś rodziny Adamus - przyp. red.) widać brzydkie "wieżowce" (mowa tu o blokach na ul. Słonecznej - przyp. red.). Ich widok przywraca nas do rzeczywistości. Na cmentarzu jak okiem sięgnąć, w większości są już tylko polskie nagrobki.
Wymieniamy adresy i obiecujemy pozostać ze sobą w kontakcie. Jest nam trudno się poruszać po doskonałym i zakrapianym obiedzie. Akurat ta część naszych odwiedzin nie wymagała żadnego tłumaczenia i rozumieliśmy się doskonale. Musieliśmy odjeżdżać. Nie mieliśmy jednak poczucia utraty czegoś, a poczucie zyskania nowych przyjaciół.
Bisztynek powinien pozostać w naszej pamięci w swej starej formie, natomiast obecny jego wygląd powinniśmy zapomnieć. Za to tych ludzi, którzy nas przyjęli, naprawdę warto odwiedzić ponownie i utrzymać z nimi przyjacielski kontakt. Trochę smutni i zamyśleni machamy na pożegnanie i jedziemy dalej. Dobre wspomnienia tych bardzo sympatycznych ludzi kompensują nam nieco smutek i sentymentalne odwiedziny. Czekają na nas następne przygody... Podróż do Prus Wschodnich w lipcu 1992. Odwiedziny Bisztynka 13 lipca 1992 roku.To nie było zaplanowane, ale przecież 13 lipca nasz ojciec obchodzi urodziny i pomyśleliśmy, że bardzo by się ucieszył, gdyby swoje urodziny mógł obchodzić w miejscu swego urodzenia.
Wspólnie tj. bracia Günter oraz Dieter Krause oraz żona Güntera - Ursula Krause postanowiliśmy pojechać z ojcem do Bisztynka.
Pogoda była, podobnie jak w dniach wcześniejszych tego lata, wyśmienita i bardzo piękna. W porze obiadowej było już niezwykle gorąco. Najlepszym rozwiązaniem na odpoczynek byłoby więc odwiedzenie wielu jezior, a jeszcze lepszym pomysłem ułożenie się na plaży jednego z wybranych jezior. Na tym obszarze, czyli Warmii, na której położony jest Bisztynek nie ma jednak zbyt wielu ofert takiego wypoczynku.
Chwila wspomnień; Nasi Dziadkowie mieszkali kiedyś w Bisztynku (pod adresem Bahnhofstrasse 3, czyli ul. Dworcowa 3. Dziś to plac Wolności 4 - przyp. red) i mogliśmy ich odwiedzać czasem w czasie wakacji letnich. Były to zawsze, dla nas, chłopców z mazurskiej biednej wsi, wielkie wydarzenia.
Podsumowaliśmy te nasze wizyty u Dziadków i wyszło, że Günter był tam 2 lub 3 razy (był wówczas jeszcze mały) a Dieter był u Dziadków 5 do 7. razy. Były to dla nas odwiedziny wyjątkowe i oderwanie się od wiejskiej codzienności. Zawsze czekaliśmy na możliwość wyjazdu do Dziadków.
W Bisztynku zajmowaliśmy się często pomocą dla podróżnych odwiedzających miasto.
Chodziliśmy na stacyjkę kolejową i choć czekał nas straszny marsz aleją w stronę miasta, bo obarczeni byliśmy ciężkimi walizami, nie zmniejszało to naszego entuzjazmu. Mieliśmy ze sobą lekkie wózki na które ładowaliśmy bagaże podróżnych. Czekaliśmy na pociąg a za nasze usługi oczekiwaliśmy zawsze zapłaty od podróżnych.
Raz zdarzyło się, że tą zapłatą było brazylijskie cygaro, które otrzymaliśmy od jakiegoś wysoko postawionego pana. Czasem byliśmy wielce rozczarowani, gdy zawiadowca załatwiał innego bagażowego. Staraliśmy się zawsze być pierwsi przed przyjazdem następnego pociągu i często nam się udawało, bo sprawy podróżnych były czasem bardzo pilne, a zawiadomca z bagażowym właśnie siedli do picia.
Gdy przybywaliśmy do Bisztynka umieszczano nas w pewnym sensie w domowym areszcie u babci. Babcina opieka nad nami nie była uciążliwa. Babcia była bardzo miłą, pobożną osobą. Karmiła nas naszymi ulubionymi potrawami i zawsze był też znakomity deser np. wielki placek ze śliwkami (dosłownie: cegła ze śliwkami - przyp. red.) Nasze łobuzerskie zachowania babcia uważała za najświętsze prawo wnuków.
Nasz ojciec, gdy przejeżdżał do Bisztynka, sprawdzał nas błyskawicznie "jak się mamy", stwierdzał, że opieka jest nad nami dobra i szybko udawał się na "bardzo ważne spotkania i posiedzenia", gdzieś w okolice Bramy do rodziny Knobbe lub Krause. Te "bardzo ważne posiedzenia" trwały zwykle do północy. (Njaczęściej udawała się do knajpki, kóra mieściła sie przy dzisiejszej ul. Żeromskiego, w dawnym tzw. długim sklepie, na rogu ulic Żeromskiego i Konopnickiej - przyp. red.)
Te ekstremalne popijawy zostawiały wyraźne ślady na twarzy ojca a następnego dnia trzeba było gotować całe mnóstwo herbatki rumiankowej. Te spotkania miały czasem postać prawdziwego "festiwalu piosenki". Bardzo chętnie uczestniczył w nich pewien wujek Leo, który zresztą bardzo dobrze śpiewał. Ojciec usiłował zwykle zatuszować swoją poranną niemoc po tych "festiwalach" i zwykle kupował nam duże ilości lodów, które myśmy, z wielką ochotą, zjadali. Mieliśmy zbyt małe żołądki a babcia zmuszała wtedy ojca do obierania ziemniaków, co robił z wielkim cierpieniem. Z utartych ziemniaków przygotowywała nam potem pyszne placki ziemniaczane i patrzyliśmy na nie z żalem, że nie możemy ich już zmieścić, po zbyt dużej ilości lodów.
Jak już pisałem, nasza kochana babcia była bardzo religijna. Czasem, z powodu choroby, nie mogła uczestniczyć w Mszy, ale to nie przeszkadzało, aby nakazywała nam i członkom swej rodziny w niej uczestniczyć. W czasie obiadu należało jej opowiedzieć co ksiądz powiedział podczas kazania. Nawet leniwi dorośli, którzy woleli w tym czasie w knajpie leczyć kaca, musieli wiedzieć, co było na kazaniu, bo "babcia będzie to musiała wiedzieć". Swój pobyt w knajpie i późniejszy powrót z nabożeństwa tłumaczyli zwykle, że był czytany długi list papieski a następnie był odmawiany jeszcze różaniec dla ich zbawienia.
Było wtedy coś mistycznego w prezencie jaki podarował nam wujek Hugo, którego odwiedziliśmy tylko jeden raz. Wydawał się nam bardzo wysoki a mieszkał - jak nam się zdawało - bardzo daleko. Zamiast jakichś prezentów typu kolorowy papier, ubranie lub jakieś majtki szydełkowane z wełny, wujek dał nam najprawdziwsze metalowe szczypce, które wypróbowywaliśmy następnie na wszystkich ogrodzeniach pastwisk w naszym zasięgu. Na szczęście gospodarze nie zauważyli kto był tego sprawcą.
Na trzy dni przed Bożym Narodzeniem musieliśmy - jak to było w zwyczaju - napisać do wujka piękną świąteczną karteczkę. Powinno się ją wypisać wykaligrafowanymi literami. Kartka ta zawierała nasze podziękowanie za tak wspaniały prezent jaki otrzymaliśmy. Nie była napisana kaligraficznie, lecz raczej kulfonami, ale wujek przynajmniej dowiedział się jak mu jesteśmy wdzięczni za ten niezwykły prezent.
Takie wspomnienia przywołał mój krótki pobyt w Bisztynku, do którego chcę jeszcze kiedyś pojechać.
Adres polskich mieszkańców:
Janina Polisiakiewicz
11-330 Bisztynek
Plac Wolnosci 4
Tel: 149
Na koniec jeszcze kilka ustaleń o osobach wymienianych w listach.
Babcia to najpewniej Elisabeth Krause zamieszkała pod adresem Bahnhofstrasse 3 (Dworcowa 3) wymieniona w spisie mieszkańcow z 1939 jako gospodyni (Wirtin). Nazwisko Krause było wówczas dość popularne w Bisztynku. We wspomnianym spisie jest osoba o imieniu Leo (ten od dobrego głosu podczas "festiwalu piosenki"). Figuruje on pod adresem Herbert-Norkus-Strasse 9 (niestety nie wiemy która to z dzisiejszych ulic, bo na planie którym dysponujemy nie jest ona wymieniona) a z zawodu był sprzedawcą.
Ojciec odwiedzający synów podczas wakacji odwiedzał mieszkających blisko Bramy Lidzbarskiej członków rodzin Knobbe lub Krause. Przy ówczesnej ulicy Lidzbarskiej (dziś Reymonta) mieszkali Julius Knobbe - rolnik i Bruno Knobbe - handlowiec. Być może to u nich odbywały się te "ważne narady i posiedzenia". Dom Wichertów, czyli dzisiejsze przedszkole (jedna z tych willi) zamieszkała była przez Franza Wicherta - emerytowanego dyrektora szkoły.
Tekst i tłumaczenie listów: Andrzej Grabowski - 23.03.2013 r.
|